Wykład kard. Grzegorza Rysia pt. „Wolność sumienia i wyznania w świetle konkordatu pomiędzy Rzeczpospolitą Polską a Stolicą Apostolską”
Wykład kard. Grzegorza Rysia wygłoszony 24 września podczas konferencji
„Wolność sumienia i wyznania w państwie demokratycznym” w Senacie RP
Szanowni Państwo,
Chciałbym zacząć od pytania bardziej podstawowego niż to, które mi zadano. Chciałbym mianowicie zapytać: PO CO KONKORDAT? PO CO PAŃSTWU POLSKIEMU? PO CO KOŚCIOŁOWI W POLSCE?
Odpowiedź udzielana przez niemal dziesięć wieków od czasu Konkordatu londyńskiego (1106) czy (powszechniej znanego) wormackiego (1122) mogłaby by brzmieć tak, jak sformułowano ją w monumentalnym i autorytatywnym Dizionario stórico del Papáto, a mianowicie, iż celem konkordatu jest „regulacja materii/obszaru potrzeb religijnych zainteresowanej wspólnoty”[1].
Mogłaby…, gdyby nasz konkordat został podpisany przed Soborem Watykańskim II (1962 – 1965). Skoro jednak został spisany i ratyfikowany trzy dekady po Vaticanum II (1993, 1998), cele, jakie sobie wyznacza są zdecydowanie INNE. Posłuchajmy artykułu 1 naszego Konkordatu:
„Rzeczpospolita Polska i Stolica Apostolska potwierdzają, że Państwo i Kościół Katolicki są – każde w swojej dziedzinie – niezależne i autonomiczne oraz zobowiązują się do pełnego poszanowania tej zasady we wzajemnych stosunkach i we współdziałaniu dla rozwoju człowieka i dobra wspólnego”.
Konkordat najwyraźniej NIE MA więc SŁUŻYĆ skatalogowaniu i obronie praw, potrzeb i interesów ludzi wierzących i Kościoła w państwie. Nie! MA SŁUŻYĆ współdziałaniu państwa i Kościoła dla ROZWOJU CZŁOWIEKA i dla DOBRA WSPÓLNEGO. W taki sposób określał cele konkordatu prof. Krzysztof Skubiszewski. Wymieniał wśród nich: „wsparcie niepodległości Polski i jej wysiłku reformatorskiego” oraz „troskę o godność osoby ludzkiej, tolerancję i poszanowanie praw człowieka”[2]. Również Kościół nie zawierał konkordatu, by chronić siebie – w bardziej czy mniej przyjaznym państwie. Zawierał go, by chronić i pomnażać rozwój człowieka – każdej OSOBY i dobra wspólnego! Przywołując programowe zdanie Jana Pawła II (por. Redemptor hominis, 14), możemy powiedzieć: „Drogą Kościoła jest CZŁOWIEK” – a nie Kościół! Kościół ma cel poza sobą! Także wtedy, gdy podpisuje konkordat…
W przytoczonym wyżej artykule 1. Konkordatu zwraca uwagę słowo „potwierdzają” (w wersji włoskiej: riaffermáno), a więc PONOWNIE określają, deklarują – Autorzy Konkordatu nie tworzą nowej, własnej formuły opisującej relacje państwo – Kościół, lecz przytaczają i uznają za swoją formułę wcześniejszą – już funkcjonującą.
Gdzie? Skąd ją czerpią?
„Niezależne i autonomiczne…”? Skojarzenia biegną ku polskiej Konstytucji (art. 25. 3)…, ale – wiemy dobrze – Konstytucja jest tekstem późniejszym niż Konkordat. Więc nie. Punktem wyjścia dla zapisu konkordatowego nie jest polska Konstytucja, lecz… soborowa Konstytucja Duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym, Gaudium et spes (1965). Proszę mi pozwolić przytoczyć z niej tylko dwa akapity, zaczerpnięte z punktu 76. W moim głębokim przekonaniu były one i pozostają najważniejszym kluczem hermeneutycznym, bez którego niemożliwym jest tak zrozumienie, jak i realizacja – polskiego konkordatu z roku 1993. Oto pierwszy z nich:
„Wspólnota polityczna [communitas politica, tzn. państwo] i Kościół są w swoich dziedzinach od siebie niezależne i autonomiczne. Obydwie jednak wspólnoty, choć z różnego tytułu, służą powołaniu jednostkowemu i społecznemu [vocationi personali et sociali – powołanie OSOBY!] tych samych ludzi. Tym skuteczniej będą wykonywać tę służbę dla dobra wszystkich, im lepiej będą rozwijać między sobą zdrową współpracę, uwzględniając także okoliczności miejsca i czasu. Człowiek bowiem nie jest zacieśniony do samego tylko porządku doczesnego, ale – żyjąc w historii – zachowuje w całości swoje wieczne powołanie. Kościół zaś oparty w swoich podstawach na miłości Zbawiciela przyczynia się do tego, by w granicach narodu i między narodami szerzej krzewiła się sprawiedliwość i miłość. Kościół głosząc prawdę ewangeliczną i rozjaśniając światłem swej nauki i świadectwem okazywanym przez wiernych wszelkie dziedziny aktywności ludzkiej, szanuje również i popiera polityczną wolność i odpowiedzialność obywateli”.
Tak więc znów: „miejscem spotkania” państwa i Kościoła jest człowiek w jego rozwoju osobistym i społecznym (dobro wspólne). By mu służyć (inservire), obydwa podmioty podejmują „zdrową współpracę” [sana cooperatio – znaczy pewnie nieco więcej (ale i ostrożniej?) niż słowo „współdziałanie” zapisane w Konkordacie]. Najwyraźniej Sobór obawia się, że „współpraca” nie zawsze musi być „zdrowa”. Kiedy jest? Z pewnością wtedy, gdy cechują ją „niezależność i autonomia” państwa i Kościoła – każdego w ich obszarze działania. Czy w takim razie jest ona konieczna lub przynajmniej potrzebna? Czemu służy?
Tekst soborowy odpowiada: zapobiega ona redukcji antropologii: współpraca z Kościołem nie pozwala państwu „zacieśnić” wizji człowieka „do samego tylko porządku doczesnego”; współpraca z państwem owocuje w Kościele katolicką nauką i praktyką społeczną, które formują człowieka na odpowiedzialnego zarządcę rzeczywistości stworzonej.
Człowiek / OSOBA i dobro wspólne, a nie prawa i interesy Kościoła stanowią ogniskową polskiego konkordatu – w rzeczy samej stanowią ogniskową wszystkich konkordatów zawieranych przez Stolicę Apostolską z różnymi państwami po Soborze Watykańskim II [stąd też dzieje konkordatów dzieli się nierzadko na dwie epoki: do Vaticanum II i po Vaticanum II[3]]. I tu pora przywołać drugi zapowiadany akapit z 76. punktu Gaudium et spes, dotyczący owych „praw i interesów” Kościoła właśnie:
„Kościół posługuje się rzeczami doczesnymi w stopniu, w jakim wymaga ich właściwe mu posłannictwo. Nie pokłada jednak nadziei w przywilejach ofiarowanych mu przez władzę państwową; co więcej, WYRZEKNIE SIĘ korzystania z pewnych praw legalnie nabytych, skoro się okaże, że korzystanie z nich podważa szczerość jego świadectwa albo że nowe warunki życia domagają się innego układu stosunków”.
Są wszakże rzeczy – czytamy dalej – których Kościół nigdy się nie wyrzeknie; do nich należą „wolność przepowiadania wiary” i „pełnienia swej misji w świecie” – także oceny moralnej ludzkich działań (z politycznymi włącznie).
W konkordacie nie idzie więc – powtórzmy to raz jeszcze – o przywileje dla Kościoła – idzie o zabezpieczenie PRAW CZŁOWIEKA – wśród nich prawa do wolności religii i kultu, tzn. również jej praktykowania w szpitalach, zakładach penitencjarnych i wychowawczych, opieki zdrowotnej i społecznej; dalej: do zakładania i poszanowania rodziny, do wychowania i edukacji dzieci zgodnie z przekonaniami rodziców, do zdobywania wykształcenia (aż po wyższe), do wolności wypowiedzi i publikacji.
W świetle powyższego ośmielę się postawić następujący wniosek: zamachem na konkordat jest nie tyle zakwestionowanie któregoś z wymienionych co dopiero praw [kto by się zresztą odważył uczynić to publicznie?!], co ANTAGONIZOWANIE państwa i Kościoła w pojmowaniu i realizacji praw człowieka. Kiedy jedna strona przestaje widzieć w drugiej sojusznika i rzeczywiste wsparcie na drodze do rozwoju osoby ludzkiej i dobra wspólnego. Kiedy nie tylko odmawia współpracy, ale wręcz odrzuca ją i przestawia jako SZKODLIWĄ. A takich wypowiedzi w dyskursie publicznym nie brakuje. Nietrudno więc usłyszeć (przykładowo), że konkordat nie służy niepodległości Polski, lecz ją ogranicza; że chrześcijańska wizja małżeństwa i rodziny nie potwierdza praw człowieka, lecz w nie uderza itd.; z drugiej strony równie łatwo padają stwierdzenia, że decyzja na dialog i współpracę jest naiwnością, a jej konsekwencją będzie jedynie chrześcijańska legitymacja zupełnie niechrześcijańskich formacji i przekonań – również za cenę porzucenia tradycyjnych publicznych sojuszy.
Nie ma zapewne powodu, by dłużej mnożyć tego typu przykłady. Zamiast tego chciałbym zaprosić Czcigodnych Słuchaczy do jeszcze jednej refleksji (wyzwania?), znów bardziej ogólnej niż detalicznej natury. Chodzi mi o lekturę preambuły naszego konkordatu. Wylicza ona motywy, dla których prace nad konkordatem zostały podjęte. Wśród nich są także następujące:
„fakt, że religia katolicka jest wyznawana przez większość społeczeństwa polskiego”;
„rola odegrana przez Kościół Katolicki w tysiącletnich dziejach Państwa Polskiego”;
„znaczenie pontyfikatu Papieża Jana Pawła II dla współczesnych dziejów Polski”;
„doniosły wkład Kościoła w rozwój osoby ludzkiej i umacnianie moralności”.
Chcę powiedzieć jasno: jestem głęboko przekonany o prawdziwości i aktualności każdego z tych zdań. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, w jaki sposób mogą być odbierane dziś – z górą 30 lat po ich sformułowaniu. Tak! Większość polskiego społeczeństwa dalej deklaruje swoją przynależność do Kościoła Katolickiego, ale też byliśmy i jesteśmy świadkami licznych apostazji – formalnych i nieformalnych; spada liczba praktykujących (np. zawierających małżeństwa sakramentalne czy uczęszczających na szkolne lekcje religii). Kościół w dziejach tysiącletnich i Jan Paweł II w ostatnim półwieczu Polski odegrali rolę nie do przecenienia. Jednocześnie, rozmowa na ten temat w dzisiejszej przestrzeni publicznej – zwłaszcza z najnowszymi pokoleniami (bombardowanymi nie historią lecz politykami historycznymi) – staje się coraz trudniejsza. Tak! Kościół ma ogromny wkład w nauczanie moralności. W ciągu ostatnich lat wszakże sprawą publiczną stały się także jego grzechy – osobiste i systemowe. Grzechy gorszące, poddające w wątpliwość wiarygodność „nauczyciela”.
Więc?
Czy mamy bronić Konkordatu – i go zachowywać – dla tych samych motywów, dla których został wypracowany? Czy też mamy szukać innych?
Jak już powiedziałem, jestem przekonany do prawdziwości wymienionych wyżej motywów. Liczy się jednak również sposób / duch / styl, w jakim są one prezentowane. Czy w sposób zideologizowany i zmitologizowany, dalece uproszczony, w poczuciu własnej wyższości i wyjątkowości?
Czy jednak z odpowiednią – nie tylko dla dokonujących się przemian, ale przede wszystkim dla poznawanej prawdy – pokorą? Szacunkiem dla innych osób, wspólnot, poglądów i przekonań? Niczego nie narzucając; wszystko proponując; adresując ku ludzkiej wolności i ku społeczeństwu coraz bardziej różnorodnemu – także wielowyznaniowemu i wielokulturowemu…
Bez takiej postawy Kościoła i ludzi wierzących już sama arenga Konkordatu stanie się powodem podziału, a nie budowania wspólnoty, która przecież – powtarzaliśmy to jak refren – ma służyć rozwojowi każdej OSOBY i DOBRA WSPÓLNEGO.
Dziękuję Państwu za uwagę.
[1] F. M. Broglio, Concordato [w:] Dizionario Storico del Papato, pod red. Ph. Levillain. Milano 1996, s. 405 – 406.
[2] Przedmowa do książki B. Trzeciaka, Relacje państwo – Kościół. Konkordat 1993 – 1998. Warszawa 1998, s. 11 – 12.
[3] Zob. R. Jastrzębski, Polskie konkordaty w XX wieku. Przegląd Prawa Wyznaniowego 13:2021, s. 150.